Praca w grupach to przekleństwo współczesnego nauczania. Uczy głównie wiszenia innym u gardła i obijania się. Obeszłoby się bez niego, gdyby od najmłodszych lat dzieci razem śpiewały. Tymczasem mamy „pracujących w grupach” solistów, którzy nie wiedzą, że „Bóg się rodzi” to polonez i nie znają wszystkich zwrotek hymnu.
Przynajmniej raz w miesiącu widzę taką scenę. Grupa turystów (na przykład z Kanady, Holandii, krajów skandynawskich) po wysłuchaniu przewodnika (katedra św. Jana, rynek Starego Miasta, Barbakan) – zaczyna śpiewać. Nie są to grupy chórów, to wycieczki dość przypadkowo zebranych uczestników. Ale mają repertuar, który wszyscy znają i mają ochotę zrobić najprostszą pod słońcem rzecz, jaką razem można zrobić – zaśpiewać. Za każdym razem wywiera to na mnie niezwykłe wrażenie. Nigdy nie spotkałam grupy polskiej, która by w ten sposób umiała spędzić ze sobą czas.
Nic dziwnego – wprawdzie głos, ten najwspanialszy instrument, masz zawsze przy sobie, jednak grupy polskie, edukowane muzycznie dęciem we flet prosty, niekoniecznie noszą go za cholewą (zwłaszcza latem). Zgadzam się z Jarosławem Lipszycem [ tutaj klik-klik ], że flet prosty sopranowy to prawdziwe nieszczęście edukacji muzycznej. Sto metrów od mojego domu mieści się waldorfska szkoła podstawowa. Kiedy przed świętami jakaś klasa ćwiczyła na fletach „Pójdźmy wszyscy do stajenki” nawet mój pies bardzo przyspieszył kroku, a uszy, te polarne ćmy, położył na głowie tak, żeby jak najmniej słyszeć. Zaprawdę, powiadam wam, to już dzwonki chromatyczne za 15 zeta z kiosku Ruchu („sam jesteś cymbał, to są dzwonki chromatyczne, gamoniu!”) lepiej by umuzykalniły kogokolwiek. Nie przekonuje mnie argument, że flet uczy pracy z oddechem. Śpiewanie uczy jej także.
Robert Fulghum w książce „Oo! Kilka uwag na temat życia po obu stronach drzwi lodówki” napisał: „Zapytajcie dzieci w przedszkolu, ile z nich umie rysować, a podniesie się las rąk. Tak, oczywiście, potrafimy rysować – wszyscy. Co umiecie rysować? Wszystko! A psa, który połyka wóz strażacki w dżungli? Pewnie! Jak duży ma być ten rysunek?
A kto umie śpiewać? Wszystkie ręce. Oczywiście, że śpiewamy! Co umiecie? Wszystko! A jeżeli nie znacie słów? Możemy je przecież wymyślić! Zaśpiewajmy coś! Teraz? Dlaczego by nie! (…)
Spróbujcie zadać te same pytania studentom. Niewielu podniesie ręce (…). Nierzadko również ci nieliczni, którzy się zgłoszą, będą się zastrzegali: „Potrafię grać tylko na pianinie, rysuję tylko konie, tańczę tylko rock and rolla, śpiewam jedynie pod prysznicem”.
Moim zdaniem wpływa na to nie tylko rozwój krytycyzmu wobec samego siebie, ale przede wszystkim edukacja muzyczna. Dęcie we flecik, życiorysy kompozytorów, historia muzyki są ważne. Jednak z chwilą, kiedy edukacja muzyczna sprowadza się tylko do nich, naturalna skłonność do śpiewania ulega atrofii. Nie dam sobie wmówić, że wszystkiemu winien jest PRL. Właśnie dorosło pokolenie, które z PRL nie ma nic wspólnego. A nie śpiewa. W ilu domach jeszcze śpiewa się razem na przykład kolędy (i nie robi tego w adwencie)? Widziałam kiedyś dokumentalny film o Mongolii, gdzie – między innymi – dziadek uczył wnuka śpiewu alikwotowego:
– Po prostu stop się ze światem, zrozum, że jesteś jego cząstką, a wtedy zaśpiewasz, jak należy.
O takim podejściu nawet nie śmiem marzyć.
Jednym z moich najtrudniejszych doświadczeń było to, kiedy na zakończenie pewnej grupy rozwoju każdy z nas, uczestników, musiał solo i bez akompaniamentu zaśpiewać przed całą grupą. Omal się nie porzygałam ze zdenerwowania – ponieważ dla dobra ludzkości nie robię tych właśnie trzech rzeczy: nie śpiewam, nie rysuję i nie tańczę. Trenerka powiedziała na zakończenie:
– Nie ma ludzi, którzy nie umieją śpiewać. Daliście sobie z tym radę – dacie sobie radę ze wszystkim.
Rzeczywiście – z badań wynika, że 98 procent ludzi na świecie rodzi się ze zdolnościami w zupełności wystarczającymi, żeby czysto śpiewali. Niektórzy badacze stoją nawet na stanowisku, że wszyscy rodzimy się ze słuchem absolutnym. Tak samo rodzimy się z predyspozycją do opanowania języka (albo kilku). Różnica jest „tylko” taka, że środowisku rodzinnemu i społecznemu zależy na tym, żebyśmy się porozumiewali za pomocą mowy. A śpiew nie wydaje się taki znowu niezbędny.
Naprawdę szkoda. Wspólne śpiewanie to najłatwiejszy sposób nauczenia współpracy i budowania wspólnoty. Gdyby było uprawiane, pewna blogerka nie musiałaby pisać: kierunek, na którym studiuję, można nazwać „dziennikarstwo i praca w grupach”.
Praca w grupach to jakieś przekleństwo współczesnego nauczania. Uczy wszystkiego poza współpracą – wiszenia innym u gardła, wykorzystywania ich, obijania się, a niewielką część ludzkości – brania wszystkich obowiązków na siebie. Naprawdę obeszłoby się bez uczenia pracy w grupach, gdyby od najmłodszych lat dzieci razem śpiewały, a później praca w grupach miałaby jakiś sens i przynosiła wymierne efekty. Tymczasem mamy „pracujące w grupach” społeczeństwo solistów, z których mało który rozumie, że „Bóg się rodzi” to wspaniały polonez, nie zna wszystkich zwrotek hymnu i statystycznie śpiewa go jak pieśń żałobną, a w razie konieczności jest w stanie zaśpiewać „Stokrotkę polną”, „Na umrzyka skrzyni” i „Sto lat”.
W sieci co i raz natknąć można się na zdanie >Święty Augustyn napisał, że „kto śpiewa, ten dwa razy się modli”<. Tak nawiasem mówiąc, skoro przy tym jesteśmy, to jest średniowieczne powiedzenie, zainspirowane Augustynem, który napisał w komentarzu do Psalmu 67: „Qui enim cantat laudem, non solum laudat, sed etiam hilarier laudat” („Kto bowiem śpiewa, nie tylko się modli, ale modli się radośnie”. Jeśli zważyć jakość śpiewów wiernych w kościołach naszych, to nie modlą się nawet pół razu. Widoczne w sposób szokujący jest to tam, gdzie można dokonać błyskawicznego porównania. Swego czasu zbierałam materiały do pracy w Jabłecznej i Drohiczynie – to miejsca, w których żyją katolicy i prawosławni. Proszę to sobie wyobrazić: w cerkwi chór wiejskich kobiet śpiewa tak, że ciarki chodzą po plecach, na głosy, bez instrumentów i prowadzenia. Za chwilę wchodzicie do kościoła, a tam gwałt na uszach, zawodzenie, każdy sobie i w innej tonacji. Już same te pienia byłyby argumentem – gdybym była wierząca – za wystąpieniem z kościoła. Do tego jeszcze dochodzi nieznajomość słów śpiewanych pieśni. Opowiadano mi, że wierni w pewnej podwarszawskiej parafii wyśpiewywali godzinki, hymn trzeci (który brzmi: „Brama rajska zamkniona, runo Gedeona, / Tyś niezwyciężonego plastr miodu Samsona”: CHLAST, W MORDĘ SAMSONA! A może by tak księża na lekcjach religii nauczyli swoich parafian poprawnie śpiewać chociaż „Boże, coś Polskę”, skoro i tak z upodobaniem to śpiewają i to w miejscach publicznych? Z drugiej strony – sami księża śpiewają jak nieudani kastraci przy goleniu, więc na kościół raczej nie ma co liczyć w tej materii.
Ilustracja otwierająca: kobiecy klub książki – z „Godzinek”, co daje nadzieję, że nie chlastają Samsona po mordzie.
‘Spinola Hours’, Bruges and Ghent, ca. 1510-1520 (LA, The J. Paul Getty Museum, Ms. Ludwig IX 18, fol. 269v)
Dodajmy, że u nas na ludzi śpiewających w miejscach publicznych patrzy się jak na wariatów. Taka sytuacja: byliśmy sobie z Szanownym Małżonkiem (dalej zwanym Małżem) oraz koleżanką Kasitzą w Tokaju. W Tokaju wiadomo, co się robi – idzie się do piwniczek winnych. Akurat w jednej siedziała grupka Węgrów i śpiewała. No to my z koleżanką łyp na siebie – i odśpiewujemy coś tam. Oni śpiewają. My odśpiewujemy. Za chwilę znalazł się pan z akordeonem, który zagrał jedyną znaną sobie polską piosenkę – „Szła dzieweczka”. Ogólnie zabawa na całego, Tylko Małż odsunął się o dwa metry i udawał, że nas nie zna… ;)
(to i tak było lepiej – przy pierwszej sytuacji tego typu syczał zdegustowany „Weźcie przestańcie! Weźcie się nie wygłupiajcie!)
Filmowa scena :)
popłakałam się ;)