Notka, w którey Autor z podziwienia wyjść nie może i nad społeczeństwem nomadycznem z lękiem niejakim się pochyla

logo_małeZadziwia mnie fenomen jedzenia w miejscach publicznych – na ulicy, w autobusie, na drągu, w pociągu. Na przestrzeni jednego tygodnia dwie osoby przy mnie w autobusie miejskim rozpostarły sobie na kolanach wałówkę – i nie był to suchy prowiant, tylko normalny obiad, który wymagał widelca.

Mam jakąś blokadę mentalną – nie pojmuję, jak można jeść w takich warunkach, to znaczy publicznie. Rozumiem – raz albo dwa, życie czasami się komplikuje i jak mus, to mus. Ale to się stało jakąś nową normą.

Dlaczego?

Moim zdaniem staliśmy się społeczeństwem nomadycznym. Przemieszczamy się do pracy, domu, na wf, na inne zajęcia rozwojowe i ciągle jesteśmy w biegu. Dlatego nosimy koszmarne kurtki, a nie eleganckie płaszcze. Dlatego taskamy plecaki – a nie eleganckie torebeczki.

Przemysł wychodzi tym zmianom naprzeciw. Więc są kubki niekapki do „kawy na drogę”. Czy kawa chłeptnięta z plastikowego kubka, na środku przejścia dla pieszych, może smakować jak kawa? Pewnie czasami może. Pozwolę sobie jednak powlec się w ogonie postępu – w moim świecie jedzenie i picie wymagają chociaż minimum celebracji. Tymczasem są pudełka na lanczyk suchy, na lanczyk mokry – do odgrzewania w mikrofali, pudełka na sałatę z wkładem chłodzącym, do „jogurtu na drogę”, a ostatnio powalił mnie na kolana pojemnik „do tortu na drogę” (oraz owszem, mam pojemnik do cupcake’a z kremem – na drogę).

Zamiast tortu na drogę można upiec szarlotkę na drogę i się pocieszać, że to zdrowiej. Na przykład tak. Z dwóch szklanek mąki (najlepiej krupczatki), pół szklanki cukru pudru, łyżeczki proszku do pieczenia, szczypty soli, trzech dużych żółtek, ok. 180 gramów masła i łyżki kwaśnej śmietany należy wyrobić ciasto. Owinąć je w folię i pizgnąć do lodówki przynajmniej na godzinę.

Cztery-pięć jabłek (najlepiej antonówek albo o tej porze roku renet) pokrojonych w półplasterki zalać ćwiercią szklanki wody i dusić kwadrans po przykryciem bez mieszania. Następnie dodać pół szklanki cukru pudru i łyżeczkę cynamonu i wymieszać. Teraz dodać łyżkę mąki ziemniaczanej, łyżkę soku z cytryny i dusić jeszcze przez dwie minuty.

Większą połowę ciasta wgnieść w blachę – a jeszcze lepiej – zetrzeć na grubym tarle, wyklejając także boki blachy. Podpiec przez 8-10 minut w temperaturze 180°. Następnie  ten podpieczony spód wysypać bułką tartą (mnie się nie chce trzeć bułki, a gotowa to jakaś straszna kiłoza, więc wysypałam podprażonymi na suchej patelni płatkami owsianymi), a na to wypizgnąć masę jabłkową, a na massę zetrzeć pozostałą część ciasta (ewentualnie uzupełniając ciasto przy brzegach blachy, żeby się jabłkowie do niej nie poprzyklejali). Piec mniej więcej godzinę, najlepiej pod przykryciem z folii aluminiowej, której należy się pozbyć jakieś 10 minut przed końcem pieczenia.

Zdecydowanie lepiej jeść ją stacjonarnie, a nie w drodze.

Owszem, do niektórych kwestii myśl ma powraca uparcie jak język do dziury w zębie. Jeżeli czytelnik chce się tych myślom poprzyglądać, może sobie tu kliknąć: O tempora, o mores, o kurde!

logo_małe

2 Komentarze: “Notka, w którey Autor z podziwienia wyjść nie może i nad społeczeństwem nomadycznem z lękiem niejakim się pochyla

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *