Czy dalej chcesz zostać Indianinem?

Ostatnio zetknęłam się z poglądem, że Indianie (nie wiadomo, którzy konkretnie, czyli należy rozumieć, że wszyscy) byli ludźmi łagodnymi, pokojowymi i dbającymi o ekosystem. Jak widać mit szlachetnego dzikusa ma się świetnie. Postanowiłam zbadać, jak to było rzeczywiście. Czy szlachetny dzikus istniał kiedykolwiek?

Zacznijmy od ochrony przyrody. Pewna część przedstawicieli ruchu ekologicznego lansuje przekonanie, że pierwotny człowiek emanował umiłowaniem przyrody, co przejawiało się tym, że jej nie niszczył. Miałaby to być najważniejsza jego cecha odróżniająca go od człowieka współczesnego, który bez umiaru eksploatuje Ziemię. Myśl ta bywa wyrażana też mniej emocjonalnie: że mianowicie szlachetny dzikus żył w zgodzie z naturą.

Otóż człowiek nigdy nie żył w zgodzie z naturą. To natura musiała żyć z nim w zgodzie. Człowiek od momentu stania się człowiekiem był gatunkiem pustoszącym. Wprawdzie wiele gatunków zwierząt jest w stanie uczynić potężne szkody w ekosystemie (o czym chętnie w tym kontekście zapominamy), ale żaden z nich nie jest tak wszechstronny i skuteczny jak człowiek.

Najwyższą pozycję jako żyjący w zgodzie z naturą zajmują koczownicy. Powód takiego ich postrzegania jest dość prosty: wpływ pasterzy i rolników na środowisko łatwiej jest zauważyć i spuścić im za to mentalny łomot.

Koczownicy nie zajmowali się rolnictwem. Przepraszam – to oczywistość, ale należy o niej powiedzieć. Nomadowie korzystali po prostu z zasobów ziemi tak długo, dopóki ich nie wyczerpali w stopniu, który nie pozwalał im już żyć na danym terenie. Ich „ekologia” polegała na korzystaniu z zasobów i wkładaniu w to jak najmniej wysiłku. Cięli drzewa – ale ich nie sadzili. Zabijali zwierzęta – ale ich nie hodowali. Nie robili wielkich zapasów i nie marnowali jedzenia, bo ich możliwości przetwórstwa i przechowywania były marne. Jak już zjedli, co było do zjedzenia, spalili, co nadawało się do spalenia i zabrudzili, co było do zabrudzenia, zwijali mandżur podróżny, obozowisko i wyruszali w poszukiwaniu lepszych warunków dla siebie. (Proszę  mi nie wytykać niepoprawności politycznej. Wersal był jednym z najbardziej obfajdanych miejsc oświeconej Europy; jego mieszkańcy krążyli między Wersalem a Luwrem, zabierając swoje peruki, złote kowadełka oraz młoteczki do eksterminacji wszy i przeczekiwali, aż ten Wersal – albo Luwr, zależnie gdzie w danym momencie fajdali – się wywietrzy. Jest podobieństwo? Jest.)

Ryszard Kulik pisze w „Miesięczniku Dzikie Życie” o tym tak: „Otóż tam, gdzie warunki były sprzyjające, nasi praprzodkowie bez umiaru eksploatowali zasoby środowiskowe. W ten oto sposób około 10 tysięcy lat temu w Ameryce Północnej zniknęło około 80 procent gatunków dużych roślinożerców, a także 60 proc. wielkich drapieżników. Wśród ofiar znalazły się m.in. mamuty, mastodonty, ogromne leniwce, wielbłądowate, konie, lwy amerykańskie i tygrysy szablozębne. Podobny proces miał miejsce 40–50 tysięcy lat temu w Australii. Również tutaj istnieją uzasadnione przesłanki, że przyczyną tego zjawiska był człowiek. Ta lista katastrof jest znacznie dłuższa i trwa nieprzerwanie do naszych czasów. To, że od mniej więcej 200 lat obserwujemy prawdziwą eksplozję nieszczęść środowiskowych nie wynika z tego, że jakoś dramatycznie zmienił się człowiek, ale przede wszystkim z tego, że jest nas znacznie więcej i mamy doskonalsze narzędzia eksploatacji, a także iż żyjemy dużo wygodniej i bardziej komfortowo”.

Szlachetny dzikus, który troszczy się o przyrodę i cechuje się głęboką świadomością ekologiczną jest mitem, cepeliowskim wytworem współczesnych ludzi i stereotypem. Przyjemnie jest myśleć, że „dziki” śmigał na koniu wywijając tomahawkiem, równocześnie segregując odpady (a tymczasem zabierał skalp, a ciało zostawiał).

Człowiek zaczął być „ekologiczny” całkiem niedawno, mniej więcej w drugiej połowie XX wieku, zapewne tylko dlatego, że stopień degradacji środowiska zaczął zagrażać jego egzystencji. Przedtem przyroda była tym, co musiał ujarzmić, żeby samemu żyć. Nie sądzę, żeby przy pomocy tomahawków i stada koni można było spektakularnie zdegradować środowisko. Oczywiście można je zdewastować trochę, ale ciut dalej, za miedzą, czeka następne. Ochrona przyrody nie jest sposobem bycia, tylko reakcją na nowe okoliczności. Postawa ekologiczna może się zrodzić dopiero wówczas, gdy środowisko przestaje zaspokajać nasze potrzeby, a my widzimy, że zawdzięczamy to sami sobie i właśnie ślizgamy się na własnym gównie. Coś jak w Wersalu.

Żeby koczownicy (jacykolwiek – Indianie, Czukcze, Mongołowie) myśleli „ekologicznie”, musieliby myśleć tak jak my dzisiaj i przewidywać przyszłość: rozumieć procesy, które dopiero będą miały miejsce w przyszłości – na przykład skutki wydobycia ropy naftowej albo wyrębu lasów deszczowych.

Tarzycjusz Buliński w wywiadzie dla „Miesięcznika Dzikie Życie” mówi: „Jeśli popatrzeć od strony indiańskiej, to okaże się, że obraz „tubylców – obrońców przyrody” jest nadinterpretacją, przypisywaniem im postaw i przekonań, których nie posiadają. Trudno, aby Indianie mieli świadomość ekologiczną lub nie–ekologiczną, jeśli w ich świecie wyobrażeniowym nie ma środowiska naturalnego. W związku z tym ciężko je niszczyć, degradować albo też traktować z szacunkiem. Rzetelne książki antropologiczne nie potwierdzają sądu o tubylcach – ekologach. Według nich, Indianie mają wobec świata zewnętrznego postawę łupieżczą, drapieżczą, tzn. próbują jak najmniejszym nakładem sił – i kosztem drugiej strony – osiągnąć pożądany skutek, nie troszcząc się wcale o długofalowe konsekwencje swojego działania”. Świetny tekst na ten temat można przeczytać tutaj.

Krótko mówiąc: nasi przodkowie, koczownicy, nie wyodrębniali siebie ze świata przyrody. Kiedy wszystko jest jednością, nie ma też tego, który przejawia szacunek. Ta zdolność pojawia się dopiero wtedy, gdy zyskujemy poczucie odrębności od środowiska jako istoty ludzkie. Ten sposób myślenia pojawia się od niedawna i przypisywanie go „dzikusom” nosi znamiona błędu poznawczego.

Buliński przytacza historię, dotyczącą Indian Kayapó ze środkowej Brazylii, którzy na fali haseł „oddajcie nam naszą ziemię, my się o nią najlepiej zatroszczymy, ponieważ ekologię mamy we krwi”, otrzymali prawa do terytorium, który jest równocześnie parkiem narodowym i indiańskim rezerwatem. „Projektodawcy byli święcie przekonani, że Kayapó wiedzą jak ekologicznie zarządzać obszarem lasów deszczowych, gdyż żyli na nim od setek lat, polowali, zbierali i jakoś go nie zdewastowali. A tymczasem oni pierwsze co zrobili, to wydali okolicznym firmom pozwolenia (nielegalne zresztą) na wyrąb drzew i zatrudnili się w tych firmach jako drwale. Jednocześnie ci sami Kayapó dostawali fundusze na ochronę lasów deszczowych od rozmaitych organizacji pozarządowych. Wspomnieć tu można Raoniego – jednego z „najbardziej medialnych” Kayapó końca lat 80. zeszłego wieku, który występował na koncertach Stinga w ramach kampanii ochrony lasów tropikalnych. Na potrzeby mediów ubierał się i zachowywał jak przystało na „dzikiego Indianina”, tzn. takiego, jakiego chcą widzieć Biali. Półnagi, w barwnym pióropuszu, obwieszony „amuletami” o „magicznej” sile, błyszczący „wojennymi” malunkami na ciele, śpiewający i tańczący, a najlepiej wymachujący włócznią i oczywiście nieznający cywilizowanego języka – oto zestaw odpowiadający naszym za potrzebowaniom. Czy to oznacza, że tak żył na co dzień? Nie, to tylko ikona wyprodukowana na nasze potrzeby. Poza kamerą ubierał się jak metys czy biały, posługiwał telefonem komórkowym, władał trzema europejskimi językami, przeprowadzał operacje bankowe i posiadał dom w Sao Paulo, a do jego dzieci przychodziła nauczycielka francuskiego”.

Dlaczego ta historia jest taka rozczarowująca? Ponieważ łakniemy stereotypu: dzikiego Indianina, który w sposób nowoczesny myśli o środowisku. Tymczasem niezależnie od tego, czy to będzie Indianin, Czukcza czy Eskimos, podejmie działania na rzecz środowiska dopiero wtedy, gdy go dotkną osobiście. I rozwiąże je w dobrze sobie znany, Właściwy dla swojej kultury sposób. Co właśnie zaszło w opisanym przypadku.

Oczywiście można powiedzieć, że przyszedł biały i zdemoralizował czerwonego. Ale to nie będzie prawda.

Skąd ta tęsknota za dobrym dzikusem?

Żyjemy w cywilizacji przemysłowej, w sporadycznym kontakcie z naturą. Brakuje nam też poczucia sensu. Wydaje nam się więc, że ludy o gospodarce nieprzemysłowej, żyjące bliżej przyrody, tego sensu namacalnie niemal dotykają. Że żyją mitami, śpiewają pieśni, palą fajkę pokoju i rozumieją, o czym mruczy niedźwiedź. Tymczasem one głównie walczą o byt.

Niezupełnie każdy z każdym, ale…

Hiszpanie uważali, że Komancze to „barbarzyńcy, którzy atakują wszystkich ludzi”. W słowniku Utahów słowo Komantsia znaczyło „Wszyscy ci, którzy chcą z nami walczyć cały czas”. Mohawkowie – angielski Mohawk wywodzi się od algonkińskiego Mō häk „Pożeracze ludzi”. Irokezi – nazwa Iroquois (Aár-o-kwoi) pochodzi od algonkińskiej nazwy Irinakhoiw, czyli „Prawdziwe Żmije”, „wąż” lub „przerażający człowiek”. Apacze – słowo pochodzi z języka Indian Zuni, w którym Apachu to określenie wroga. Lipan – nazwa plemienia z grupy plemiennej Apaczów może oznaczać Lë pan, czyli „wojownicy z gór” (chociaż w okresie największej aktywności zamieszkiwali prerie zachodniego Teksasu).

Według wielu historyków Apacze – obok Irokezów i Komanczów – uchodzili za najbardziej okrutnych Indian Ameryki Północnej. Ziemie Komanczów zwane bywały Równiną Wokół Pala Męczarni. Carlana, wódz Apaczów, gdy przyszedł ze skargą do gubernatora Bustamante Santa Fe w 1719 roku, powiedział: „Oni (Komancze) zaatakowali nas tak szybko i gwałtownie, że nie byliśmy w stanie chwycić za broń. Zabili mężczyzn,  nasze kobiety i dzieci uprowadzili w niewolę”.

Do najbardziej wojowniczych plemion oprócz Apaczów, Komanczów i Irokezów należeli Apacze Chiricahua i Lakoci. Zdaniem amerykańskiego historyka, Roberta Utleya, w połowie XIX wieku Lakoci mieli na koncie najwięcej podbojów. Pokonali Kiowów, Omahów, Ponków, Oto, Paunisów, Arikarów, Mandanów, Hidatsów, Assiniboinów, Szoszonów i Wrony. W czasie, gdy Lakoci zamieszkiwali nad Missouri, ich wrogami na północy byli Arikara, Mandani i Assinoboini, a na południu Ponka, Omaha i Oto. Kiedy przekroczyli Missouri i emigrowali na południe i zachód – dorobili się nowych wrogów i weszli w konflikt z Paunisami i Wronami. Ścierali się także z Czejenami, Arapahami i Kiowami. W XIX wieku dotarli do rzek Platte i Yellowstone – wówczas zaczęli walczyć z Szoszonami, Utahami, Płaskimi Głowami, Czarnymi Stopami, Nez Perces i Gros Ventres.

Każdy wojenny sukces był nagradzany u Lakotów orlim piórem. Wódz Hunkpapów, Siedzący Byk, pierwsze orle pióro zdobył jako czternastolatek w walce z Wronami, drugie w starciu z Płaskimi Głowami. Po kilkunastu latach dorobił się całego pióropusza. Nie ma dowodów, żeby chociaż jedno z nich dostał za opowiadanie baśni i mitów o zrównoważonym rozwoju.

Nienawiść między Lakotami a Paunisami dorównywała nienawiści między Komanczami i Apaczami. Z kolei Siouxowie i Paunisi nienawidzili się równie mocno jak Apacze i Komancze. Wrony atakowali Szoszonów, Assiniboinów i Gros Ventres. Sami byli najczęściej atakowani przez Lakotów i Czarne Stopy. W 1805 roku Czarne Stopy, Kri i Assiniboini w sojuszu zorganizowały wspólną wyprawę wojenną przeciwko Siouxsom.

Chociaż Komancze najczęściej walczyli z Apaczami, to nie każdy szczep Apaczów i Komanczów był w te wojny równie mocno zaangażowany (co miało przede wszystkim związek z położeniem geograficznym). Z Apaczami najczęściej biły się szczepy Południowych i Zachodnich Komanczów (Panateka i Kotsoteka). Komancze najwięcej walk stoczyli ze szczepami Apaczów Lipan, Mescalero, Jicarilla i Indianami Tonkawa, a także z Utahami, Paunisami, Osedzami, Wichta, Caddo oraz Czirokezami, Delawerami, Szaunisami i Indianami Kickapoo. Komancze atakowali także plemiona mieszkające daleko – Nawaho, Indian Jumanos, Tarahumara, Karankawa, Oto, Kansa i Apaczów Chicahua.

Przypomina to trochę starotestamentowe „A był synem B, miał synów C, D, E, oni z kolei… itd”.

Jak pisze Bartosz Hlebowicz w tekście Okrutniejsi od tygrysów. Sztuka wojenna, tortury, sny i mity Irokezów: „Jak oblicza historyk Irokezów José António Brandão, pomiędzy 1603 a 1701 r. Irokezi byli atakowani przez przynajmniej dwadzieścia różnych plemion czy konfederacji indiańskich, a sami najeżdżali pięćdziesiąt jeden różnych społeczności tubylczych. W tym okresie wzięli udział w przynajmniej czterystu sześćdziesięciu pięciu starciach, a w trzystu pięćdziesięciu czterech z nich byli agresorami” (cały tekst tutaj).

Powyższe fakty to woda na młyn zwolenników koncepcji Thomasa Hobbesa, że życie Indian i innych małych społeczeństw to stan wojny wszystkich ze wszystkimi. Hobbes tak postrzegał „dzikich”. Hobbes był w błędzie. To nie były walki każdego z każdym, tylko między ludami, szczepami lub ugrupowaniami społeczno-politycznymi. Ale i w czasie pokoju, i w czasie wojny grupa pozostawała grupą, zachowywała swoją strukturę i była spójna.

Wojny plemienne miały miejsce przed najazdem białych, ale dopiero wraz z ich przybyciem mogły zostać odnotowane. Biali nie zarazili Indian wirusem agresji i przemocy (chociaż ospy już owszem tak). To nie oznacza oczywiście, że kolonizatorzy nie byli katalizatorem walk między Indianami. Owszem, byli, i wykorzystywali fakt, że dla Indian międzyplemienna nienawiść była ważniejsza od zagrożenia zewnętrznego. Tak zwyciężyła cywilizacja bardziej skuteczna i wydajna. To nie brak agresji Indian był przyczyną ich przegranej w starciu z białymi, tylko jej błędne skanalizowanie.

W 1804 roku Amerykanie zorganizowali ekspedycję pod kierownictwem M. Lewisa i W. Clarka, żeby zbadać  nowo zakupione ziemie i znaleźć przejście do oceanu. Podczas długiej podróży Lewis i Clark spotkali wiele plemion. Najbardziej nieprzyjemne spotkanie mieli z Siuksami. Clark napisał „[Siuksowie] są najpodlejszymi łotrami wśród dzikusów” („vilest miscreants of the savage race”) i że są wojowniczy („warlike”). Przy okazji biali zauważyli w wiosce Siuksów 48 jeńców z plemienia Omaha (kobiet i dzieci) i dowiedzieli się, że Siuksowie dopiero co zniszczyli wioskę Omahów liczącą 40 tipi, zabili 75 osób, a w niewolę wzięli 48. Lewis i Clark sugerowali Siuksom łagodniejsze traktowanie jeńców, zwłaszcza kobiet, ale Siuksowie mieli odmienne zdanie na ten temat i nie zamierzali go zmieniać.

A poza tym poszczególne plemiona Ameryki różniły się między sobą – tak jak różniły się między sobą plemiona zamieszkujące Europę (i które też ze sobą walczyły).

Łagodni jak goryle

Okrucieństwo Majów i Azteków jest powszechnie znane, ale przecież plemiona Indian z Ameryki Północnej też mają w tej dziedzinie wymierne osiągnięcia.

Tacy Czirokezi. Lubili walczyć i wyrabiali broń. Produkowali maczugi, włócznie, topory, dmuchawy (do wypuszczania zatrutych ościeni) oraz długie łuki i charakterystyczne strzały, dostosowane do tego, że poruszali się pieszo (Indianie dosiadający koni używali poręczniejszych łuków i strzał). Przed wyprawą wojenną posyłali plemionom sprzymierzonym topór, co było zaproszeniem do udziału w kampanii wojennej. Atak (typowy dla Indian z Południowego Wschodu) zaczynali od rozpalenia o świcie ognia i podpalenia domostw przeciwników. Po czym, korzystając z zamieszania, zabijali każdego, kto się nawinął. Wzięte do niewoli kobiety i dzieci adoptowali, mężczyzn natomiast poddawali torturom – wyrywaniu płatów ciała, wyszarpywaniu paznokci, paleniu żywcem.

W wojnach prowadzonych przez Czirokezów brały udział również kobiety. Te, które wsławiły się w walkach były honorowane specjalnym tytułem agi-ga-u-e (Umiłowana Kobieta) oraz miejscem we władzach plemiennych.

Irokezi. Po schwytaniu jeńców wyłamywali im kilka palców. Krwawiące kikuty wkładali do palącej się fajki. Wracający z udanej wyprawy wojennej wysyłali przodem posłańca do wioski, a on obwieszczał liczbę pojmanych jeńców. Jeńców prowadzono na powrozie zaciśniętym na szyi – w powrozy irokescy wojownicy zaopatrywali się̨ przed wyprawą. Mieszkańcy witali ich ustawieni na zewnątrz osady w dwóch rzędach, z kijami i pałkami, tworząc korytarz, którym musieli przebiec jeńcy. Potem zaczynali ich bić (kobiety i dzieci często oszczędzali). Następnie rozbierali ich do naga, prowadzili na platformę w centrum wioski, gdzie wyrywali im paznokcie, uderzali kijami i rozgrzanymi głowniami, w czym szczególnie były aktywne starsze kobiety. Po kilku godzinach robili przerwę, żeby katowani mogli odpocząć i się najeść. Chodziło o to, żeby więzień „wystarczył na dłużej”  – zadać mu jak najwięcej bólu, ale jak najmniej zaszkodzić jego funkcjom życiowym. W tym czasie kobiety – głowy lineaży –  decydowały, którzy jeńcy zostaną adoptowani, a którzy zabici.

Kobiety zajmowały w społeczeństwie Irokezów ważną pozycję i cieszyły się szacunkiem. Rodziny były matrylinearne, to znaczy podstawą pokrewieństwa była linia żeńska, a mężowie dołączali do rodzin swych żon. Każda wielopokoleniowa rodzina mieszkała razem w „długim domu”. Kiedy kobieta chciała rozwodu, po prostu wystawiała rzeczy męża za drzwi (Howard Zinn, Ludowa historia Stanów Zjednoczonych).

Przeznaczonych do egzekucji często wcześniej symbolicznie adoptowano. Podstawowym elementem tortur było stopniowe przypalanie ciała ofiary; zaczynano od stóp. Do ofiary zwracano się jak do krewnego, a pchnięcia rozgrzanymi głowniami nazywano „miłym łechtaniem”. Przed śmiercią zdejmowano torturowanemu skalp, lejącą się krew tamowano przez posypanie otwartej czaszki gorącym piaskiem lub popiołem. Śmierć zadawano poprzez rozcięcie klatki piersiowej nożem lub ciosem w szyję siekierą. Ciało ofiary oddzielano od kości i gotowano, po czym wydawano ucztę, w której uczestniczyła cała wioska. Pewien Irokez wyjaśniał w połowie XIX wieku: „W odniesieniu do jeńców [moi przodkowie] używali terminu WE-HAIT-WAT-SHA. Oznacza on ciało pocięte na kawałki i rozproszone dookoła. W ten sposób rozpraszali swoich więźniów, roztapiali i niszczyli ich narodowość, i tworzyli własną”.

Torturowanie jeńców nie było cechą specyficzną Irokezów. Postępowali tak również Indianie Południowego Wschodu, Wielkich Równin czy Algonkinowie (Algonquin), Montagnais i Szaunisi ze Wschodnich Lasów.

Na przykład Czerwona Chmura, wódz Siuksów „pewnego razu zabił chłopaka z plemienia Wron pilnującego stada kuców, a następnego dnia zaczaił się na urządzającego pościg wodza Wron, który był ojcem zabitego, i również pozbawił go życia. Przy innej okazji wyraźnie uradował się, gdy uratował od utonięcia członka plemienia Ute tylko po to, by na brzegu zaszlachtować go nożem i oskalpować” (Bob Dury, Tom Clavin, Serce wszystkiego, co istnieje. Nieznana historia Czerwonej Chmury, wodza Siuksów).

Wynika z tego, że, po pierwsze, Indianie nie byli łagodnymi, szlachetnymi dzikusami. Po drugie, poszczególne plemiona różniły się zwyczajami, sposobem organizacji grupy, wychowaniem dzieci, a także wierzeniami, rytuałami, mitologią – co wpływało z kolei na ich życie codzienne (dlatego rozważania na temat ich „charakteru zbiorowego” nie mają żadnej wartości i są stratą czasu). W związku z tym, po trzecie, nie można rozpatrywać okrucieństwa w oderwaniu od całego kontekstu kulturowego (na przykład Irokezi zadawali także wielki ból samym sobie, i był to bardzo istotny element ich kultury).

To oczywiście wielka strata, że Indianie zniknęli albo żyją w rezerwatach (chociaż część się wtopiła w amerykańskie społeczeństwo), ale – na cycki Mokoszy! – gdzie się podziały pogańskie bóstwa, zwłaszcza Europy Środkowej i kto je ukatrupił?! Indiańska kultura ma przynajmniej całkiem niezłą dokumentację, o naszej przeszłości w takim kontekście nie wiemy prawie nic. Podbili nas i wyczyścili dysk. Zgadnijcie, kto.

Ilustracja otwierająca: tipi Kruków na 25 osób. Derekcja coś ma podejrzenia, że po  lewej stronie tego sielskiego obrazka suszą się skalpy.

Źródło: George Catlin, 1832, domena publiczna.

 

3 Komentarze: “Czy dalej chcesz zostać Indianinem?

  1. Nigdzie nie mówię, że to człowiek odpowiada za wszystkie nieszczęścia na tej ziemi. Pierwszą katastrofą ekologiczną było pojawienie się roślin. Rośliny produkowały tlen, co przyczyniło się do masowego wymierania bakterii beztlenowych. I człowiek nic, ale to nic, nie miał z tym wspólnego. W sumie nie wiadomo, czy natura w ogóle wtedy go miała w planach :)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *