Z ostatnich doniesień prasowych wynika, że jeśli człowiek ma ciepłe kapciochy, szlafrok, herbatę w kubku wielkości nocnika i stół z desek, to jest hygge. Hygge to jest taki jakby zen, tylko z Danii.
Wyszukiwanie hygge w grafice Google, na Pintereście i na Instagramie daje efekty dość monotonne: kominek (a podobno robią smog, ale to może tylko w Polsce), stopy w grubych skarpetach wyciągnięte po kowbojsku na płaskiej powierzchni, kubek napoju, świece, świece, jeszcze trochę świec, flaszka wina, żarcie, grzaniec w saganie, i znowu te kopyta w skarpetach, kopyta, kopyta, swetry (koniecznie z grubej przędzy, grubym ściegiem, cienki kaszmir nie pasuje). Jeśli hygge jest na zewnątrz, to najlepiej na koniu, w zimowym pejzażu.
Oczywiście jak już się naczytasz o tym, że hygge to stan umysłu, komfort, który możesz sobie stworzyć prawie wszędzie, to ci taki tekst (albo jakiś szpion, który śledzi, co czytasz) podsunie reklamy świeczuszek po dwie stówy za sztukę i innych produktów, bez których twoje hygge jednak nie będzie hygge, tylko jego marną namiastką.
To ma sens. Zen to tylko poduszki do medytacji i maty do jogi, wałek, koc i luźne gacie. Herbatka owocowa i podróż do Indii. No dobra – da się wcisnąć więcej produktów zen. Ale hygge stwarza większe możliwości.
Jeśli dobrze rozumiem ideę hygge, chodzi o to, żeby czerpać szczęście z czynności, które nie pociągają za sobą kosztów. Większość z nas musi się tego nauczyć. Żeby nie dać sobie wcisnąć skarpet, grzańca i świeczek. Żeby wystarczył ten stół, który już się ma. Ludzie, którzy są blisko.
Żyjemy w czasach nadmiaru, wręcz patologicznej dostępności wszystkiego. Weźmy jedzenie. Człowiek pierwotny musiał się fest namęczyć, żeby zdobyć coś do jedzenia. Nawet w neolicie, kiedy to zaczęto uprawiać zboże i hodować bydło, jedzenie nie było tak dostępne jak dzisiaj. Dzisiaj zgłodniejesz, kupujesz batona, zjadasz, ale nie myślisz o tym z wdzięcznością. Zadałeś sobie cukru i soli, ale nawet jeśli ten fakt cię cieszy, to tylko przez chwilę. Należało się – pracujesz, zarabiasz, masz.
Albo ubrania. Szybka, tania moda, nie wiadomo, w co się ubrać. Nie ma radości, bo i z czego. A jeszcze nie tak dawno człowiek miał jedną parę dżinsów z Pewexu i cieszył się nimi jak pies patykiem.
No więc MAM swoje hygge. Oprócz tej herbaty w wielkim kubku, bo moja herbata ma być mocna, ma być jej niewiele i w porcelanie albo w szkle. Nawiasem mówiąc, ciepłe kapcie są dobre, bo są ciepłe (na pewno tego nie wiedzieliście, bo nie macie termometrów ani okien). Koc elektryczny (to jest dopiero hygge!). Godzinę w ciągu dnia, w której robię nic. Prawie analogowe wieczory, bo wieczorami nie odpalam kompa. Lampki solne, które nie spalą wibrysów żadnemu z moich zwierząt. Walonki (możesz mnie, zimo, cmoknąć).Kołowrotek (przędzenie to tak medytacyjna czynność, że o rany).
… a jednak przez ostatni tydzień coś było nie tak. Gonitwa myśli. Myśli uporczywie powracające (jak język do dziury w zębie). Dekoncentracja. Może to pogoda? Albo starość? Albo ta seria pogrzebów?
Ależ nie. To tak działała na mnie nielubiana przez mnie część mojej pracy. Co uświadomiłam sobie, kiedy zakończyłam ten etap. A kiedy z nią skończyłam, poczułam, że stado kóz mi wyszło z pokoju, chociaż na razie po nich smród został.
I pomyślałam, że mimo wszystko jestem szczęściarą.
Lubię pozostałą część mojej pracy.
Mam do niej tylko trzy i pół kilometra.
Siedzę w fajnym pokoju, w czaderskim miejscu, z widokiem na zadbane podwórko i zabytki. Na parterze (nigdy nie mieszkałam na parterze, więc doświadczenie jest egzotyczne).
Na mój parapet wskakują okoliczne koty. A przez okno widzę, jak polują i brykają po podwórku.
W chwili przestoju, szukając ilustracji do tego tekstu, przeglądając (w internetach tylko, niestety, ale dobre i to) „Bardzo bogate godzinki księcia de Berry” naszła mnie taka myśl zdrożna, że jakie to jest piękne! To jest czas, w którym nie muszę myśleć o sejmie, senacie, prezesie, smogu, prawach kobiet. Wszystko to prędzej czy później szlag trafi, ale może chociaż te „Godzinki” pozostaną.
Nie dajcie się zwariować. Hygge jest w głowie. Reszta to komentarz.
Ilustracja otwierająca: Grisza. Niczego nie kupuje, ideę hygge ma zawsze ze sobą

“Obiad Puszka”
Zgadzam się z Panią, trzeba korzystać z tego co już mamy, a nie latać za grzybami enoki po całym mieście. Swoją drogą, dawno nie było nic o gotowaniu, więc mój komentarz wstawiam właśnie tu!
Jestem przepisowym pedantem. Jak mam przepis ale brakuje mi dwóch, trzech składników to rzadko kombinuję i wyznaczam zastępstwa, zwykle rozkładam ręce i mówię sobie, że następnym razem jak pójdę na zakupy to kupię te rzeczy, których mi brakuje. I wtedy to już na pewno coś ugotuję. Oczywiście nigdy nie pamiętam co miałam kupić i kupuję to co zwykle albo jak mi lidlowe promocje podyktują.
Siedzę dzisiaj na nieplanowanym sobotnim zwolnieniu (tak, niektóre korpo-szczury muszą pracować w piątek świątek), facet u teściów (ale mi się udało), na ulicach smog, a ja w ciąży. Lodówka tradycyjnie pusta (miałam zjeść w pracy). Siedzę i głodna przeglądam te pornograficzne książki kucharskie gdzie wszystko ale to absolutnie wszystko przyprawia o ślinotok. I natykam się na takie coś: Bánh xèo wietnamskie naleśniki z japońską rzodkiewką, tajską bazylią, kiełkami fasoli mung i grzybami enoki. Łoooot??? Ja nie wiem, kto kiedykolwiek poszedł na zakupy i w jednym miejscu na terenie Polski (choćby, feeee, takim najgigantyczniejszym gigamerkecie, do których ja nigdy nie chadzam) znalazł wszystkie te składniki.
Sam przepis na naleśniki był już natomiast całkiem przyzwoity (a raczej podsunięty przez przepis pomysł by wodę zastąpić mlekiem kokosowym). Okazało się, że puszkę mleka koko mam (chyba jeszcze z zeszłorocznych promocji, ale jeszcze w terminie), jajo jest, mąka jest, sól też, w wielkim pudle przez długi czas kolekcjonowanych przypraw jest kilka takich orientalnych, chyba pasujących do kokosa (kmin rzymski, kurkuma i słodka papryka). W kwestii farszu opcji było niewiele: groszek z puszki i ser bałkański, do tego sos sojowy do pokropienia. I tak oto powstał sobotni obiad “puszka”. I kobieta w ciąży wiedziała, że to było dobre.
Niecierpliwie wyczekując na następny post,
Pozdrawiam serdecznie,
Ola
Na latanie za grzybami enoki jednak nikt by mnie nie namówił. Co mi uświadamia, że nienawidzę gotować. Co może napisać o gotowaniu człowiek, który nienawidzi gotować. Może znowu coś o zupie… albo coś…
Ciekawy temat!
Dziękuję! :)