Prawie każda kolorowanka ma w podtytule, że jest antystresowa, że calm, że zen, obietnicę uspokojenia, wyciszenia i terapii artystycznej. Spotkałam taką, która miała obrazki „inspirowane sentencjami zen”. Otóż te sentencje zen były sentencjami raczej w stylu Beaty Pawlikowskiej w rodzaju „Codziennie pomyśl jakąś mądrą myśl, bo inaczej będziesz głupi”. Otóż kolorowanie nie jest formą medytacji. Nie zastąpi profesjonalnego leczenia. Nie jest prawdziwą terapią z relacją terapeutyczną. Jest tylko miłym, resetującym zajęciem.
Wiecie, jak to się zaczęło: Johanna Basford na rodzinnej farmie otworzyla studio, w którym zamierzała projektować tapety dla eleganckich butików i hoteli. Tymczasem na skutek kryzysu finansowego wiele z nich obcięło budżet na takie kaprysy. Basford studio zamknęła i przyjmowała zlecenia od Stabucksa, Sony i Nike. Projektowała także etykiety dołączane do wina. Brytyjski dom wydawniczy Laurence King dopatrzył się potencjału w jej ilustracjach i zaproponował wydanie kolorowanki dla dzieci. Basford na to się nie zgodziła – rynek wydawał się nasycony kolorowankami dla dzieci. Wiedziała natomiast, że na jej alkoholowych etykietach ludzie lubią sobie porysować kredkami podharcerzonymi potomstwu i zaproponowala wydawnictwu kolorowankę dla dorosłych. Pomysł został przyjęty, chociaż z rezerwą. Tak powstał „Tajemny ogród” (nie była to pierwsza w historii ludzkości kolorowanka dla dorosłych, ale to właśnie ona zapoczątkowała modę na kolorowanie).
W tej chwili książki do kolorowania plasują się na szczycie bestsellerów Amazona. Polscy wydawcy oględnie mówią, że „nie spodziewali się takiego sukcesu”. I w Polsce, i za granicą wydawcy nie nadążają z dodrukami. Przy okazji wzrósł popyt na kredki – podobno o 300-400 procent.
Swoje lody na tej modzie próbują kręcić także trenerzy rozwoju osobistego, którzy organizują kursy kolorowania dla dorosłych, połączone z coachingiem. Za dwugodzinne spotkanie organizowane w hrabstwie Bergen w New Jersey trzeba zapłacić od 30 do 50 dolarów. Nie wiem, czy i u nas się to robi, ale wszystko przed nami, bo moda na kolorowanie nie opada, a napisanie czegoś krytycznego o tym grozi podziurawieniem kredkami. Na przykład Zyskowska-Ignaciak napisala na swoim profilu na fb: „Zajrzałam przed chwilą do jednej z księgarń internetowych, żeby zobaczyć, co Polacy najchętniej czytają w te wakacje. I normalnie oczom nie wierzę. Otóż w czubie bestsellerów mamy Tajemny Ogród. Rysuj, koloruj, przeżywaj przygody, Połącz kropki, Piękne ogrody. Antystresowe, kreatywne kolorowanie dla dorosłych, Książka pod tytułem, Zniszcz ten dziennik etc. (…) No żeż ty… Czy my naprawdę jesteśmy narodem kretynów? Czy dzisiaj dorośli ludzie zamiast czytać, kolorują lub łączą kropki?! To nawet mój syn, mający osiem lat, dawno wyrósł z takich głupot. I czyta. CZYTA! Nie koloruje, nie niszczy dzienników nie odstresowuje się łącząc kropki. Czyta!”
Jak na propagowanie zajęć intelektualnych wyszło słabo, ponieważ kolorowanie służy nieco innym celom niż czytanie (aczkolwiek wiele zależy, czego czytanie), a poza tym książki do kolorowania to są jednak książki (tylko że do kolorowania), wydają je wydawcy, są sprzedawane w księgarniach, więc nic dziwnego, że są na liście bestsellerów wydawniczych. Kropka (nie trzeba łączyć z inną).
Fani kolorowania powiadają, że dzieki niemu uczą się kreatywności, dokładności, doboru kolorów, a przede wszystkim – wyciszają się.
Po pierwsze. Sukces tych książeczek opiera się w pewnej mierze na prostym, ale skutecznym zabiegu marketingowym. W takiej Francji pierwsze wydania dzisiejszych bestsellerów nie zwróciły niczyjej szczególnej uwagi. Gdy francuski wydawca dodał do tytułu słowo anti-stress, wyniki sprzedaży wystrzeliły w górę. Prawie każda kolorowanka ma w podtytule, że jest antystresowa, że calm, że zen, obietnicę uspokojenia, wyciszenia i terapii artystycznej. Spotkałam taką, która miała obrazki „inspirowane sentencjami zen”. Otóż te sentencje zen były sentencjami raczej w stylu Beaty Pawlikowskiej w rodzaju „Codziennie pomyśl jakąś mądrą myśl, bo inaczej będziesz głupi”.
Po drugie. Rzeczywiście, powtarzanie pewnych czynności może działać kojąco, tak jak sporadyczne przerwy od internetu, spacery, bieganie, odmawianie różańca albo ręczne roboty. Ja na przykład najbardziej lubię przędzenie, a przy tym mam problem z płynnym przechodzeniem od jednej czynności do drugiej. Krótka przerwa na jakąś monotonną, powtarzalną czynność czyni cuda – niestety, taszczenie do pracy kołowrotka w przewidywaniu, że będę potrzebowała jakiejś odmóżdżającej czynności nie wydaje mi się możliwe. Kolorowanka na taką okoliczność jest idealna: niehałaśliwa, nie wymaga wyjścia na zewnątrz, nie zwraca na siebie uwagi. W ogóle jakiekolwiek hobby na ogół nie rozwiązuje naszych problemów, ale przynajmniej pozwala je odsunąć. Książeczki do kolorowania, na fali boomu, dają możliwość usankcjonowanego nicnierobienia.
Do tego warto pomyśleć o tym, że wydawcy sprytnie nadeptują klientom na odcisk odpowiedzialny za poczucie snobizmu poprzez dodanie podtytułu: „terapia sztuką”. Kto by nie chciał wielkim artystą być? Niestety – jeden koloruje naprawdę pięknie, a drugi tak, że można się porzygać. Dopóki te swoje gryzące koszmary, koszmarne gryzmoły robi przy swoim biurku, pies go drapał. Kiedy jednak zaczyna te wytwory wystawiać na pokaz, to moim zdaniem cała ta filozofia zen idzie się czesać z grzywką. Ostentacyjna konsumpcja rozwoju osobistego nie ma nic wspólnego z zen. Porównywanie swoich kolorowanek do kolorowanek innych to nie jest zen i terapia. To konkurowanie, zepsute całym tym memłaniem o produktywności.
Oczywiście niech tam sobie jeden z drugim koloruje zamiast trollować, pleść niedorzeczności na forach albo rozbijać wystawy.
Słuchajcie, ludzie zacni, słów moich. Kolorowanie nie jest formą medytacji. Nie zastąpi profesjonalnego leczenia. Nie jest prawdziwą terapią z relacją terapeutyczną. Jest miłym, resetującym zajęciem. Proszę nie dorabiać dupie uszu.
Ilustracja otwierająca: krokodyl (już pokolorowany), crocodilus biporcatus, Schlegel 1837. Czy ja wspominałam, że znam żart o alejgatorze?
nie znoszę kolorowanek dla dorosłych.I jak byłam dzieckiem to nie lubiłam ich też…
Ja jakoś nie pamiętam kolorowanek z dzieciństwa. W szkole – w ogóle. Może były jakieś w „Świerszczyku”, ale jednak bardziej pamiętam „połącz kropki” i „Co robi nasz Bobik”. A kolorowanek – nie. Może jestem taka stara, że ich jeszcze wtedy w ogóle nie było, he, he.
oj tam,oj tam.Chyba w Misiu? Aaaaa i kiedyś mama mi kupiła taką książkę słusznych rozmiarów i tam były kolorowanki,zagadki i takie tam.
Lata całe trzymałam „ku pamięci”;)
Kupiłam sobie raz taką kolorowankę „anti-stress”, z ciekawości. Przy pierwszym rysunku szlag mnie trafił.
Wielu miało tak samo :)
Są tacy pedagodzy, którzy odradzają kolorowanki nawet dzieciom.
Jako zabijające kreatywność, wbijające w schematy, ograniczające.
Kolorowanki uczą, że rysunek musi mieć kontur, który się wypełnia kolorem. A musi? No nie musi.
Moje dziecko kolorowanek nie używało i widać różnicę w rysunkach. Łatwiej mu się bawić kolorem, chętniej rysuje plamą.
Są też rodzice, którym gul skacze, kiedy na niemal każdej lekcji dzieci są zaprzęgane do kolorowania: na angielskim, polskim, przyrodzie (czy jak tam to teraz zwał) i w sumie ich rozumiem. Kolorowanka może być miłym przerywnikiem, od czasu do czasu, jeśli ktos lubi, a nie podstawową formą aktywności, dzięki której nauczyciele maja ciszę i święty spokój.
W punkt. Lekcja: pokoloruj na czerwono te kawałki, których wynik jest równy 1/4, a na zielono te, co 1/7 nie jest lekcją matematyki.
Ciekawe, czy to inwencja własna nauczycieli, czy tak wygląda program?