Książka autorki „Jedz, módl się, kochaj”, polecona mi przez kogoś. Mocno mnie rozczarowała, co o tyle jest dziwne, że „Jedz, módl się, kochaj” wydało mi się okropnie płytkie i o niczym. To znaczy – film. Po jego obejrzeniu absolutnie nie miałam ochoty na książkę, więc powinnam była być przygotowana.
Dla kogo NIE JEST „Wielka Magia”? Nie jest dla tych, którzy nie nadają głębokiego sensu każdemu podmuchowi wiatru i piardnięciu motyla. Nie jest dla tych, którzy i tak są pewni, że to, co robią, ma sens. Nie jest także dla tych, dla których sam proces tworzenia jest nagrodą. Nie jest dla uczulonych na mądrości Pablo Coelho albo Beaty Pawlikowskiej w stylu „Z głodu się nie zesrasz”.
Dla kogo JEST? Dla niepewnych siebie, bojących się pokazać światu efekty swojej pracy. Dla bojących się ocen. Dla wierzących w to, że historie, które nam się przydarzają, są po to, żeby nas czegoś nauczyć (co do mnie, to uważam, że to nie historie i zdarzenia nas uczą lecz odwrotnie: to my im nadajemy jakiś sens, żeby nie oszaleć w świecie pozbawionym sensu. Jednym słowem uważam, że to JA mam moc sprawczą, a nie historie. Dlatego to nie jest książka dla mnie).
Na samym początku Gilbert pisze tak: „Niedawno wysłuchałam wywiadu udzielonego przez pewnego cenionego neurologa, który powiedział „Proces tworzenia może się wydawać magiczny, ale to nie czary”.
Z całym szacunkiem, ale nie zgadzam się z ta opinią”.
Otóż ja się nie zgadzam z opinią Gilbert. Proces tworzenia to uporządkowanie myśli. To selekcja kwestii zbędnych. I wiele innych rzeczy, które nie mają z magią nic wspólnego. Proces tworzenia to przede wszystkim ołów w dupie. Trzeba go sobie nalać właśnie tam, przysiąść i skupić się na tworzeniu (czymkolwiek by było). Ale jeśli uważasz, że dyscyplina to magia, to jest to książka dla ciebie.
Jedną z kluczowych tez (hmm…) Wielkiej magii można streścić tak: kiedy jakaś idea dojrzeje do tego, żeby zostać ujawniona światu, zaczyna się po nim kręcić niczym zawartość przerębla i szuka człowieka, który ją urzeczywistni. Jeśli człowiek zbyt się ociąga, idea idzie precz do kogo innego. Przykładem na poparcie tej tezy jest pomysł na książkę o starej pannie z Minnesoty, która musi załatwić pewien interes w dżungli amazońskiej. Przyszedł on do głowy Gilbert, ale powieść ugrzęzła na etapie konspektu i zbierania materiałów. Po czym Gilbert poznała pewną autorkę, wymieniły się powitalnym pocałunkiem i idea powieści myk-myk! przeskoczyła do tej drugiej autorki, która go zrealizowała.
Nie wierzę w magię (chociaż bym chciała – niestety, ile bym nie próbowała i tak mi nie wychodzi). Wierzę natomiast w to, że struktura niektórych ludzkich mózgów jest zaskakująco podobna, a także myślę, że podstawowym impulsem do powstawania dzieł i wynalazków jest potrzeba. Nijakiej magii w tym nie ma, raczej jest to dość marksistowskie (osobiście uważam, że marksiści od czasu do czasu powiedzieli coś z sensem).
Proszę bardzo – kilka lat temu przyszło mi do głowy, że można by było uczyć ludzi gotowania. Mogłyby to być warsztaty rodzinne albo dla singli. Rzecz w tym, żeby ludzie nauczyli się gotować dwie-trzy potrawy, najlepiej od podstaw, to jest poczynając od zrobienia zakupów. Jeśli ta idea w sposób świadomy wybrała mnie do zrealizowania się, to musiała być niepoczytalna. Obiektywnie – gotuję świetnie, ale tego nie lubię. Nie lubię pracy z ludźmi. Cały projekt wymaga specjalnie przystosowanego lokalu z przynajmniej kilkoma stanowiskami pracy – kuchenkami, szafkami itd. No i wymaga założenia działalności gospodarczej. Każdy z tych warunków brzmi wystarczająco zniechęcająco dla mnie, a wszystkie razem kompletnie przekreślają sensowność takiej idei w moim wykonaniu.
Tymczasem powstają takie miejsca. Na jedno z nich natknęłam się niedaleko mojego domu. Jak widać jest po prostu taka potrzeba: masa ludzi chwali się, że „gotowanie to ich pasja”, a potem zasmradzają wspólne klatki schodowe jakimiś okropieństwami. Może dzięki takim miejscom nauczą się gotować i oszczędzać powonienie bliźnich.
Na chwilę chciałabym zatrzymać się przy pasji. To słowo często pada w Wielkiej Magii, a ilość stron na fb albo blogów w rodzaju „Szydełkowanie moja pasja” to 333 tysiące. Muszę wyznać, że mnie to śmieszy. Pasja to gniew i wściekłość, przemoc, obsesja i zapomnienie. Proces tworzenia jest porywający i wciągający (chodzenie po ruchomych piaskach wciąga), ale nie da się w nim tkwić przez cały czas. Więc tylko nie z pasją, pliz. Róbcie swoje uważnie i z miłością raczej. W każdym razie mnie cudza pasja nie jest w stanie zainteresować, a tylko zniechęca do siebie. Być może zresztą słowo to zmieniło znaczenie. Tak jak „epicki” rzadko kiedy obecnie oznacza utwór prozą i potoczysty. Od jakiegoś czasu epicka może być nawet sraczka.
Są jednak takie rzeczy w tej książce, z którymi się zgadzam. Po pierwsze: „Przez większość ludzkich dziejów większość ludzi tworzyła sztukę w wykradanych chwilach, wykorzystując skrawki pożyczonego czasu – i na dodatek często używając podkradzionych materiałów”. Czyli: miej stabilną posadę, jak taka Iłłakowiczówna, dajmy na to i twórz w wolnych chwilach.
Po drugie: „Uważam, że jedyny sposób, żeby tworząc, zachować zdrowie psychiczne, to pogodzić się z rzeczywistością – czyli z faktem, że reakcja na twoje dzieło nie zależy od ciebie. Jeżeli odbiorcom podoba się to, co stworzyłeś, wspaniale! Jeśli odbiorcy ignorują to, co stworzyłeś, fatalnie. Jeśli odbiorcy nie rozumieją tego, co stworzyłeś, nie przejmuj się. A co, jeśli ludzie nienawidzą tego, co stworzyłeś? Co, jeśli ludzie jadowicie cię atakują, obrażają twoja inteligencję, przypisują ci niskie motywy i obrzucają cię błotem?
Uśmiechnij się miło i zaproponuj – najuprzejmiej jak potrafisz – żeby poszli tworzyć własną popieprzoną sztukę.
Potem sam uparcie kontynuuj tworzenie”.
Po trzecie: „(…) Jeśli nie potrafisz chwilowo zrobić tego, o czym marzysz, idź zrobić coś innego.
Wyjdź na spacer z psem, wyzbieraj wszystkie śmieci na ulicy przed domem, znowu pójdź na spacer z psem, upiecz placek z brzoskwiniami, Pomaluj kamienie jaskrawymi lakierami do paznokci i ułóż je w stosik. (…) Zrób cokolwiek”.
Po czwarte: zgadzam się z tym, że przesadna wiara w cierpienie jako paliwo twórczości jest szkodliwa pod każdym względem.
I to jest koniec rzeczy, z którymi się zgadzam. Gilbert powiada: „Postanowiłam ufać, że natchnienie zawsze jest w pobliżu przez cały czas, gdy pracuję, i staje na głowie, żeby udzielić mi pomocy. (…) Próbuje przekazać mi wiadomość w najróżniejszych formach, w jakich potrafi – za pośrednictwem marzeń, za pośrednictwem zwiastunów, za pośrednictwem wskazówek, za pośrednictwem okoliczności, za pośrednictwem, za pośrednictwem przeznaczenia (sic!) (…)”.
To ja mam zupełnie inaczej. W czasie pisania tej recenzji przeznaczenie nic mi nie powiedziało, déja vu nie miałam, wskazówek nie otrzymałam. Miałam ołów w tyłku, sprawny komputer, książkę do recenzji, kawę i swoje zasoby.
Sprawiedliwie muszę przyznać, że czas spędzony na czytaniu Wielkiej Magii nie był czasem bezpowrotnie straconym ze względu na rozdział Rozmowa z wapiti. Dla tego rozdziału warto się było przemęczyć. Ale nie będę spojlerować, taka jestem szlachetna.
Ilustracja otwierająca: Może to niezupełnie wapiti, ale jest coś na rzeczy
Chansonnier of Zeghere van Male, Bruges 1542 (Cambrai, Bibliothèque municipale, ms. 128 fol. 73r)