Zaklnij, jak prawdziwa lady

Kiedy zaczynałam pracę w „Filipince” wymyśliłam konkurs, który nazwałam „Wejścia i odzywy”. Zbierałam w nim elementy gwary młodzieżowej, a tak się złożyło, że wtedy akurat nie były to wyłącznie pojedyncze słowa, ale pewne całości – coś w rodzaju żetonów na każdą okazję. Działo się to tuż po odwołaniu stanu wojennego; cenzura miała się znakomicie i – jak zwykle – jeszcze lepiej cenzura wewnętrzna. A generał Jaruzelski był wielkim purystą językowym i nie lubił wulgaryzmów.

Tymczasem jedna z przygotowanych przeze mnie do druku odzyw brzmiała „Szlag bombki trafił, choinki nie będzie”. Moje kierownictwo mi oznajmiło, że zdanie to jest wyjątkowo wulgarne i wylatuje. Ale mogę je zastąpić jakimś innym. Ochoczo zastąpiłam je odzywą: „Nie oglądaj się za siebie, bo ci z przodu ktoś przy…sunie”, którą kierownictwo uznało za niewinną.

No cóż. Co kto uważa za wulgarne zależy w sumie od jego indywidualnej wrażliwości.

Mniej więcej w tym samym czasie do tygodnika „Na przełaj” stażystka przyniosła wywiad ze złodziejem. Złodziej opowiadał o tym, na czym się znał – to znaczy, jak kradł. Tekst ten wyróżniał się tym, że zamiast przecinków, kropek i myślników złodziej używał słów niecenzuralnych. Powstał spór w doktrynie: dać do druku tak jak jest, czy jednak zastosować tradycyjne przestankowanie. Po długich dyskusjach postanowiono wiadome słowa wykropkować.

Po kilku minutach przybiegła maszynistka:

– A co wy mi tu, kurwa, morsem tekst dajecie?!

W rezultacie wywiad poszedł in extenso.

Wedle koncepcji osób preferujących de i qu wykropkowane, zjawisko wykropkowane przestaje istnieć albo zaczyna funkcjonować w takim kształcie, jaki mu nadały kropki. Bardziej szykownym. Jeśli więc złodziej z tekstu stażystki zamiast „dupa” będzie mówił „siądźka”, to wniosek jest prosty: wymieniona część ciała służy li tylko do siedzenia. A to nie jest prawdziwe nawet w odniesieniu do tego złodzieja, który owszem, powinien siedzieć przede wszystkim. Siądźkę ma niewielki procent populacji.

Nie namawiam nikogo, żeby klął jak szewc w poniedziałkowy poranek, niemniej pozwolę sobie przypomnieć, że kiedy stara Europa przestała pisać po łacinie i powstawały pierwsze literatury narodowe, twórcy wielcy i czcigodni nieomal zachłystywali się słowami cztero- i pięcioliterowymi, niczym mali chłopcy, którzy dorwali się do słownika.

Tłusty, frywolny i sprośny był „Gargantua i Pantagruel”, o czym wie nawet taki, co nie czytał. Polacy natomiast jęli opiewać „Jako dziewce uwięzła koszula w pośladku”, „Jako wróbel księdza osrał”, „Jako wójtowi kazali babę w rzyć całować”. Za Rejem Kochanowski, wytworny poeta nadworny między jedną a drugą pieśnią spostrzega: „Talar dam od wychodu, nie zjem jeno jaje. Drożej sram niźli jadam, złe to obyczaje”.

Anglicy czasów Szekspira wcale nie byli gorsi. Stara arystokracja elżbietańska używała dosadnego języka. Przykład dawała królowa, która klęła piętrowo i lała lordów po mordach. W pewnych epokach silenie się na wykwintność i dobieranie słów charakteryzowało nowobogackich i ludzi z awansu. W którymś z dramatów elżbietańskich (chyba u Marlowe’a, ale głowy za to nie dam; robię w książkach Porządki Zen i nie mam jak tego sprawdzić) stary lord mówi do córki, która jest nadmiernie delikatna:

– A odezwijże się jakim dobrym angielskim słowem, jak prawdziwa lady!…

Osobiście jestem zdania, że chodzi głównie o kontekst (chociaż nie tylko). Wytłumaczył mi to kiedyś kaskader Krzysio Fus. Że, mianowicie, jeśli człowiekowi granat urywa rękę to on nie będzie krzyczał „O-jejku”, choćby puryści językowi bardzo tego chcieli. Oczyma wyobraźni widzę, jak Adaś Miauczyński zamiast „DKJP”, mówi… no właśnie, co mówi? Najlepszy pomysł zostanie nagrodzony broszurką autorstwa Derekcji.

Używanie „brzydkich wyrazów” (zawsze mnie śmieszyło określanie wulgaryzmów jako czegoś, co a priori dla każdego jest brzydkie) to w sumie najbardziej niewinna forma chamstwa. Jak napisał prof. Mirosław Bańko: „Poczucie wulgarności języka osłabło w ostatnich latach”. To prawda, ale nie jest to takie znowu nowe zjawisko. Dewulgaryzacja wyrazów jest znana nie od dziś. Przecież „kobieta” to był wyraz wulgarny, podobnie zresztą jak „kiepski”, a przykładów dałoby się znaleźć znacznie więcej.

Opowiadano mi swego czasu o pewnej pani etnograf. Mianowana dyrektorem Cepelii w Zakopanem zaczęła z mety tłumaczyć najlepszej hafciarce Podhala, że jej prace odbiegają od wzorów ludowych, o których uczyła się na studiach. Na to Hańdzia, ze wsi Zub rodem, zarzuciła sobie na plecy worek z obrusami i powiedziała:

– Musi, co paniusi dziecko połkło dzisioj dziesińć grosy.

A od drzwi dodała:

– Przyniese paniusi maluśkiego baranka, bo sie jak raz kocom!

Ktoś wierzy, że tak zawsze można? Bo ja nie.

W każdym chamstwie, w tym i językowym, boli nie CO, tylko JAK. Purystom językowym chciałam powiedzieć, że nie mają wielkiego wpływu na zachowania innych ludzi. Mogą orać swoje poletko, a od cudzego muszą się odpękać.

Każdy zna osobę albo kilka nawet, które przestrzegając nienagannych manier i pruderyjnego języka są chamami zbolałymi i potrafią zgnoić inną osobę tak, że przekupy z bazaru powinny się podać do dymisji.

To ja już wolę, żeby państwo klęli, ale byli dla ludzi jako te anioły.

 

Ilustracja otwierająca: Ulrich von Pottenstein, Spiegel der Weisheit, Austria ca. 1430 (BL, Egerton 1121, fol. 38r)
Interpretacja ilustracji dowolna, Derekcja niczego nie narzuca, ale osobiście skłania się w kierunku „Czytałem i zapominam; widzę i pamiętam; mam i nie rozumiem” – co dla purystów językowych może być pocieszające.

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *