Zwalenie wszystkich ubrań na jedną stertę i przyjrzenie się jej uważnie jest naprawdę ożywcze i uwalniające. To mi zostało z porządków Zen: dzięki nim nie muszę poświęcać ubraniom tyle uwagi, nurkować w szafie wśród girland szmat, które „może kiedyś założę”. Życie jest krótkie i niepewne, nie mam czasu na pierdoły, wolę pogadać z psem i kotem albo nie robić zupełnie nic.
Gdyby ktoś nie wiedział o moich porządkach Zen i spojrzał na moje mieszkanie nawet okiem nieuzbrojonym, stwierdziłby – że niewiele. A nawet nic. Mieszkanie wygląda, jakby w nie przed chwilą pierdolnął meteoryt tunguski, a następnie przeszukały je służby specjalne. Można by więc wysnuć wniosek, że Marie Kondo, która była moją inspiracją podczas porządków, myli się twierdząc, że kto raz spróbował jej metody sprzątania, ten nigdy nie wraca do bałaganu. Ja mam taką hipotezę, że być może nie wraca, o ile mieszka sam. Jeśli natomiast mieszka z kimś, to nie jest panem absolutnym swojej przestrzeni. Współlokator może mieć inaczej zbudowane oko, dzięki czemu nie dostrzega bałaganu. Może mieć depresję, dwie lewe ręce, inne normy estetyczne, wszystko może mieć inaczej, bo jest odrębną osobą. Amen.
Wiem, że to, co budzi największe wątpliwości, a czasem śmiech w metodzie Marie Kondo, to jej stosunek do przedmiotów, które traktuje jak osoby. Ja wprawdzie nie przemawiam do swoich gaci i skarpetek, ale nie widzę w tym nic śmiesznego ani dziwnego. Doprawdy, nie trzeba jechać do Indii albo Tybetu, żeby uzyskać tę buddyjską perspektywę: ubrania są przedmiotami, które nam służą tak samo jak samochód (odpal, odpal) albo komputer (rusz się wreszcie). Nad ciuchami – także tymi z nurtu taniej, szybkiej mody – ktoś siedział, starając się zarobić kilka rupii. Dlaczego mam uważać, że w sweter, który ktoś zrobił dla mnie ręcznie, wpleciono mnóstwo myśli, a w ciuch kupiony w sklepie – nie?
Praktyczne rozwiązania, jak na przykład system rolowania i składania się sprawdza, więc nie widzę powodu, żeby wracać do starych nawyków. Wszystko widać od jednego spojrzenia, a także oszczędza się miejsce. Chociaż dalej mam, niestety, dwa miejsca ze zwalonymi ubraniami, które właśnie zdjęłam i nie odłożyłam, gdzie należy.
A jednak między „przedtem” a „teraz” są różnice, które mają dla mnie istotne znaczenie. Pierwsza z nich polega ona na tym, że miejsca, które zostały rzeczywiście sprzątnięte, obecnie mogę sprzątnąć znacznie szybciej i łatwiej, ponieważ jest to na ogół tylko zalegający bałagan z rzeczy, których nie odłożyłam na miejsce, a nie bałagan ze śmieci, których nie wyrzuciłam oraz przedmiotów, które – być może – kiedyś się przydadzą (nie wiadomo, do czego).
Różnica druga to szafa kapsułkowa . Garderoba kapsułkowa jest jeszcze in statu nascendi, chociaż być może mniej, niż mi się wydaje. A to mianowicie dlatego, że porządki Zen pozwoliły mi przedefiniować styl. Zwalenie wszystkich ubrań na jedną stertę i przyjrzenie się jej uważnie jest naprawdę ożywcze i uwalniające.
Tak oto znalazłam przy pierwszym podejściu dwa albo trzy swetry z naszytymi cekinami, co mnie wprawiło w osłupienie, że niby skąd u mnie takie coś. Ale patrząc na nie doznałam kilku olśnień (jeśli to nie za duże słowo w odniesieniu do tego, co się wkłada na grzbiet). Moje swetry powinny być rozpinane. Po wciągany przez głowę nie sięgnę odruchowo. W sumie nie będę się zastanawiać nad tym, dlaczego tak jest, tylko słuchać organizmu: chce swetry rozpinane, ma swetry rozpinane.
Po wygrużeniu wszystkiego z szafy popadłam w zadumę nad koszulami. W chwili porządków Zen nie miałam ani jednej. Dlaczego ich od lat nie nosiłam (pomijam fakt, że na ogół wymagają prasowania, co je w znacznej mierze eliminuje z garderoby)? Otóż ja ich nie nosiłam, ponieważ pod swetrami, marynarkami i temu podobnymi – kręcą się i zwijają. Tak oto się okazało, że jest to idealne ubranie na upały, noszone rozpięte lub związane w węzeł, na top. Moja idealna koszula nie ma kołnierzyka (albo ma malusieńki).
Drugą nieobecną częścią garderoby okazały się dżinsowe kurtki. Dlaczego ich nie noszę, takich, wiecie, do kości biodrowej (często ma na sobie takie Nigella Lawson)? Bo ich nie mam. Kupiłam, noszę, bardzo mi się sprawdzają (nie są w typowym, dżinsowym kolorze i o to mi chodziło).
Wiedziałam, że w związku ze zmianą stylu życia i aktywności zmienił mi się styl w ogóle, ale nie zdawałam sobie sprawy z tego, że aż tak. Dopiero poczynienie wielkiej sterty z posiadanych ubrań mi to uzmysłowiło. Że – na przykład – kolekcję ekstrawaganckich butów zamieniłam na ekstrawagancką kolekcję trampek i półtrampków. I że prawie nie noszę obecnie tzw. eleganckich ubrań. W pracy mam swój pokój i mogę przyjść ubrana jak od sprzątania garażu, mogę założyć szlafrok, jeśli wola – nikt tego nie zauważy, bo – na szczęście! – nie pracuję z interesantami. Jeśli pogoda jest w miarę-w miarę, przyjeżdżam do pracy na hulajnodze. Hulajnoga ma spore koła, dużą deskę i waży tyle, co niejeden rower – jeżdżenie na niej w subtelnych sandałkach byłoby aktem szaleństwa i pomysłem samobójcy. Trzy razy dziennie wychodzę z psem. Kto ma psa, ten wie, jak bardzo niszczą się buty podczas (pod warunkiem, że pieska nie niesiemy w torebeczce). I jakie ilości piachu i ziemi potrafią zaczerpnąć w jednej chwili sandały.
Podsumowując. Dzięki rewolucji w szafie i porządkom Zen nie muszę poświęcać ubraniom tyle uwagi, nurkować w szafie wśród girland szmat, które „może kiedyś założę”. Życie jest krótkie i niepewne, nie mam czasu na pierdoły, wolę pogadać z psem i kotem albo nie robić zupełnie nic.
Zdarza mi się jeszcze „przejść po sklepach”. Za każdym razem jest to przedziwne doświadczenie – wracam do domu z uczuciem, że zmarnowałam czas i że „przecież ja wszystko mam”. To oczywiście nieprawda – nie mam wszystkiego. Ale, być może, dzięki porządkom Zen to co mam, w zupełności mi wystarczy. Czego i Państwu życzę (o ile Państwo sobie tego życzą, w końcu dla kogoś chęć posiadania więcej i więcej może być rozwojowa. Choć wątpię).
Pokrewne: