Myślę, że zapisanie czegoś na papierze a nie w kalendarzu wirtualnym albo w aplikacji w telefonie, ma większą moc. Tworzy przestrzeń. Wymusza wykreślenie albo przeniesienie tego czegoś w przyszłość. To świadoma decyzja: czy coś chcę zrobić, czy z tego rezygnuję, a nie prokrastynujące ignorowanie powiadomień aplikacji w telefonie.
Nie wiem jak ludzie to robią, że pamiętają kiedy co mają do zrobienia, sprawdzają to w kalendarzu i nic im się nie myli, bo wiedzą jaki jest dzień tygodnia i miesiąca.
Od lat nie mogłam się dogadać z analogowymi notesami i kalendarzami. Ostatnio na serio z nich korzystałam za czasów towarzysza Edwarda (czyli bardzo dawno temu, w odległej galaktyce). Potem miałam do nich jakieś ale, wiecznie coś z nimi było nie tak. Nie taki papier. Nie taki format. Za wyraźna kratka. Organizery, plannery, diabli wiedzą co jeszcze. Mechanizm do wpinania kartek – źle, na lewej kolumnie ręka zahacza, nie daje się pisać. Poza tym swoje waży. Blindowane. Ciężkie i jak wyżej; w dodatku po miesiącu używania wyglądały jak ściera do podłogi. To samo z kalendarzami – żaden nie był dostosowany do moich potrzeb, a przećwiczyłam ich sporo. Obcując z nimi miałam uczucie, że mnie UFO porwało i zrzuciło na ziemię – wszystkie one zostały pomyślane dla tych osób, które z lubością opowiadają, że miały „MILION SPRAW DO ZAŁATWIENIA”. Ja nie mam miliona spraw. Naprawdę ważnych zadań mam ze dwa w tygodniu. A czasem to i w miesiącu. Reszta to drobne, upierdliwe czynności, po prostu wpisane w życie. Nie mam potrzeby ich zapisywać ani o nich rozprawiać, żeby sobie dodać trochę prestiżu.
W kalendarzach denerwowało mnie również to, że ujmują czas w sposób linearny. Przemieszczamy się po osi czasu, od dzisiaj do śmierci lub porzucenia kalendarza. A tymczasem ja odczuwam czas jako nieliniowy. Najbliższy mojemu postrzeganiu czasu (zwłaszcza w przebiegu jednego dnia) jest system Chronodex albo Spiraldex. Kto ciekaw, może zobaczyć, jak to wygląda i jak tego używać tutaj.
W końcu doszłam do wniosku, że skrojony na miarę własnych potrzeb notatnik mogę mieć tylko wtedy, kiedy sama sobie go skroję. Czyli nigdy.
Przerzuciłam się na aplikacje. Aplikacje to świetny wynalazek, pod warunkiem, że się ich używa regularnie i zgodnie z przeznaczeniem. Ponieważ nie ma jednej dobrej aplikacji do wszystkiego, to dokładne planowanie wszelkich możliwych zadań optymalnie zajmuje czas, co w istocie oznacza się obijanie i prokrastynowanie. Nie był to dokładnie mój problem, ale dostrzegam, że on istnieje. Jeśli o mnie chodzi, to aplikacje przysyłały powiadomienia w zgoła niestosownych chwilach. Trudno jest przygotować się na powiadomienie i w tym czasie nic nie robić. Powiadomienie „zamówić żarcie dla kotów” przegrywa, jeśli w danym momencie zmywam, mam mokre ręce i zlew do połowy pełny. Jedna jedyna aplikacja, niezwykle proste GTD, spełniało moje wymagania. Niestety – ta aplikacja jest dostępna na Androida, więc kiedy przesiadłam się na IOS, czas sobie umilałam głównie poszukiwaniem nowych appek, które nie spełniały moich kryteriów i porzucaniem ich w trakcie. Nawet odinstalować mi się ich nie chciało. Samych list zakupów przerobiłam kilkanaście i powiadam wam, ludzie zacni: są do kitu.
Za to z upodobaniem notowałam – nawet rzeczy bardzo ważne – na kartkach z odzysku. Na oderwanych czystych połaciach do rachunku za prąd. Na niezadrukowanych częściach opakowań (szczególnie kręcą mnie kartki w kolorze kremowym). Dyskwalifikuje je format A4, natychmiast naginam go do własnych potrzeb. Nie miałam natomiast tyle pary, żeby je trzymać jakoś w kupie, skutkiem czego samo notowanie mijało się z celem. Karteluszka rzecz niewielka, zostawała na biurku w pracy, a była potrzebna w domu. I na odwrót. Mój minimalizm miał zatem pewne wady.
Ostatnio zaczęło mnie to nieco uwierać. Fruwając po internetach znalazłam Bullet Journalling. To system zasadniczo nie dla mnie, chociaż bardzo praktyczny i pozwala zapanować nad rzeczywistością za pomocą zwykłego zeszytu. Jest to na dobrą sprawę lista To Do (rzeczy do zrobienia). Entuzjaści Bullet Journallingu zaczynają od ponumerowania stron w kajecie i sporządzenia indeksu. Następnie personalizują sobie zeszyt według własnych potrzeb. Jak to zrobić w najprostszy sposób, można obejrzeć tutaj, natomiast tutaj pokazuje się, jak ten system skiustomizować, że tak powiem. Podobno, pod znacznym wpływem Bullet Journallingu zaczyna zmartwychwstawać kaligrafia.
Obejrzałam takich filmików sporo i cóż dotarło nagle do mej świadomości uśpionej?! Dotarło do niej mianowicie, że niektóre vice Marthy Steward prowadzą te swoje bullet żurnale w przepięknych, minimalistycznych notesach, które następnie wandalizują kolorowymi infantylnymi naklejkami. Nic mi do naklejek, mogę mieć, mogę nie mieć, wszystko jedno, ale ten notes, ach!
Ten notes to Traveler’s Notebook japońskiej firmy Midori. Jak wyglądają jej produkty można zobaczyć na przykład tutaj.
Japoński minimalizm słono kosztuje: za dwieście złotych otrzymujemy zestaw startowy – skórzaną okładkę, dwie gumki ze znacznikami i jeden notes papierowy znakomitej jakości (koneserzy twierdzą, że pomimo niezwykłej cienkości papieru, można w nim pisać piórem i atrament nie przebija przez kartki). Notes można uzupełnić o kieszenie na drobiazgi, dodatkowe wkłady papierowe (w linię, w kratkę, gładkie, szare), klips na długopis i inne bajery, ale, oczywiście, każda z tych rzeczy kosztuje stosownie do minimalistycznego dizajnu).
Żyję w przekonaniu, że w Polsce jest wszystko – tylko trzeba umieć szukać. Szukałam i znalazłam. Notes polskiego wytwórcy, wykonany z niezwykłą starannością, wcale nieustępujący jakością japońskiemu. Za 170 zeta otrzymałam skórzaną oprawę, gumki z mosiężnymi znacznikami, mosiężną zakładkę, płócienną kieszeń na drobiazgi, mosiężny klips na narzędzie do pisania i trzy notesy: w linie, w kratkę i szary.
I myślę sobie, że pochylenie się nad notesem, zapisanie czegoś na papierze a nie w kalendarzu wirtualnym albo w aplikacji w telefonie, ma większą moc. Tworzy przestrzeń. Odhaczając coś w aplikacji nie czułam przestrzeni, wręcz odwrotnie, czułam się osaczona. Sposobem na taką opresję było ignorowanie. Rzecz niezrobiona, wpisana w appkę, znika w czasoprzestrzeni. Zapisana w notesie wymusza wykreślenie albo przeniesienie jej w przyszłość. To świadoma decyzja: czy coś chcę zrobić, czy z tego rezygnuję.
Szczęśliwa jak świnia w obierkach nie mogę się napatrzeć na mój notes i go naobmacywać. Nic na to nie poradzę – kocham piękne przedmioty. Może i przegrałam z minimalizmem i notowaniem na urwanych od rachunków kawałkach kartek. Ale za to mam uczucie, że zyskałam lepszy kontakt ze sobą i swoimi priorytetami. Więc trudno się mówi, nieprawdaż.
Ilustracja otwierająca: notes, jaki jest, każdy widzi. Więcej zdjęć na moim Instagramie
Hej! Znajoma podesłała mi Twojego bloga mówiąc, że ktoś podziela moją pasję – notatniki!
Na ręczne notatki przerzuciłam się mocno półtora roku temu, gdy kupiłam kolejnego Moleskine’a, w którym nie mogłam zapisać nawet strony, bo psychiczna blokada mówiła, że zniszczę. Kupiłam sobie kalendarz o fajnym układzie i już nie miałam wymówki – musiałam używać.
Od pół roku praktykuję Bullet Journal, ale w minimalistycznej formie bez naklejeczek, ozdób i kaligrafii, prosta forma, która nie jest czasochłonna, a całkiem wydajna. Wybór padł na notatnik w kropki i jest naprawdę świetny.
Japończycy zrobili naprawdę sporo hitowych produktów, Midori to jeden z nich, drugi to Hobonichi – widziałaś? To kalendarz dzienny, ale właśnie też z takim cieniutkim papierem, który się podobno do atramentu i mazaków nadaje i chyba nawet do akwareli (jak oni to robią?). Klasyczne skórzane okładki takie jak w Traveler’s nie do końca mi pasują, ale fakt, że można go sobie tak dowolnie układać naprawdę sprawia, że się można chcieć do niego przytulić!
Powodzenia z notatkami!
Nie wiedziałam o Hobonichi – bardzo dzięki, sprawdzę go sobie!
Witam,
Czy można prosić o informację, cóż to za kalendarz (ta polska wersja za 170 zł)?
Z góry pięknie dziękuję za odpowiedź i pozdrawiam:)
„Notes vintage” firmy „Drobiny czasu”.